Przed spotkaniem 33. kolejki piłkarskiej Ekstraklasy nad stadionem we Wrocławiu przeszła ulewa, a deszcz kolejny raz mocno zaczął padać, kiedy zawodnicy zaczynali grać. To miało duży wpływ na poczynania obu zespołów na boisku, które zamieniło się w ogromną kałużę.
Pierwszy o niecodziennych warunkach przekonał się Pedro Tiba, któremu piłka ugrzęzła w kałuży a on sam pobiegł dalej. Właściwie każda akcja wiązała się z ryzykiem i niepewnością, jak zachowa się piłka – czy ugrzęźnie w kałuży, czy nabierze dodatkowego poślizgu.Lepiej w tych trudnych warunkach na początku radził sobie Śląsk, który pierwszy stworzył sytuację bramkową. Przemysław Płacheta nie miał jednak miejsca, aby przymierzyć dokładnie i trafił w bramkarza Lecha.Przyjezdni po pierwszych minutach też dostosowali się do „wodnych” warunków i zaczęli stwarzać sytuacje bramkowe. Po kwadransie gry Jakub Kamiński śmiało wbiegł w pole karne i dograł do środka. Sytuację próbował ratować jeszcze Kamil Dankowski, ale piłka stanęła w wodzie i Christian Gytkjaer z bliska trafił do siatki. Gdyby nie kałuża, Duńczyk najprawdopodobniej nie oddałby nawet strzału.Mimo iż woda na boisku przeszkadzała zawodnikom w grze i było dużo przypadkowości, spotkanie mogło się podobać. Lech po strzeleniu gola wcale nie ograniczał się do obrony, a Śląsk atakował jeszcze odważniej. Jeszcze przed przerwą dla wrocławian gola mogli zdobyć m.in. Przemysław Płacheta i Dankowski a dla gości ponownie Gytkjaer.W drugiej połowie warunki do gry były już lepsze, bo boisko przeschło, a ponieważ oba zespoły nadal starały się grać ofensywnie, kibice oglądali ciekawe spotkanie.Lepiej operował piłką Lech, ale groźniejszy był Śląsk. Kilka minut po wznowieniu gry idealną sytuację na doprowadzenie do remisu miał Robert Pich, ale Mickey van der Hart wykazał się doskonałym refleksem. Kilka…
Więcej na ten temat