„Dunkierka” zaimponowała mi realizacją i unikalnym spojrzeniem na wojnę. Zdenerwowała znanym już z wielu filmów wojennych ładunkiem kiczu i patosu.
Christopher Nolan twardo wylądował na ziemi po nieudanym podboju kosmosu w „Interstellar”. W „Dunkierce” ogranicza narrację, skupia się na pokazywaniu z różnych perspektyw ewakuacji brytyjskich wojsk z francuskiego wybrzeża. Miesza plany czasowe, jakbyśmy jednak wciąż byli w nadprzestrzeni, gdzie można dokonywać podobnych skoków. Oglądamy dramatyczne wydarzenia z perspektywy lotników, dla których operacja trwała godzinę.
Z lądu – tu czekający na ewakuację żołnierze, do których nie pokazywany przez Nolana wróg mógł strzelać jak do kaczek, czekali długi tydzień.
Wreszcie z morza, gdzie zwykli obywatele popłynęli na ochotnika, by ratować żołnierzy. Trwało to cały dzień.
To zakończona happy endem operacja z użyciem prywatnych łodzi i jachtów mogła budzić wśród polskich kinomanów największe emocje. Po seansach „Dunkierki” widzowie pisali, że idą na marsz w obronie sądów „zarażeni determinacją”, pewni, że „damy radę i my”. I faktycznie, Nolan mistrzowsko gra na emocjach, buduje film na ciągle rosnącym napięciu, które w finale ma przynieść oczyszczenie. Tyle że jednocześnie tworzy fałszywe dzieło sztuki, udaje kino wojenne, jakiego jeszcze nie było, ale dostarcza znajomy ładunek powodów, by sięgnąć po chusteczkę lub zacisnąć pięść w geście triumfu. Jedna z największych nierozwikłanych zagadek II Wojny Światowej służy za tło do pompowania patosu.
Kto nie da się nabrać, nie popłynie z falą emocji, może łatwo dostrzec zabiegi, na których oparł się twórca „Mrocznego rycerza” w filmie o mrokach wojny. Konstrukcja fabularna wspiera się nie…
Więcej na ten temat