Jeśli film musi już mieć narratora, to niech to będzie narracja prowadzona zza kadru tak, jak w „Grze o wszystko”. Debiut reżyserski znanego scenarzysty Aarona Sorkina jest pod tym względem wzorem do naśladowania. Idealnie trafia też w swój czas: pokazuje mikrokosmos patriarchalnego społeczeństwa.
W oryginale to „Molly’s Game” – gra Molly, głównej bohaterki, Molly Bloom. Kontuzja zatrzymała jej sportową karierę tuż przed olimpijskim szczeblem. W narciarstwie dowolnym, w jeździe na muldach, mogła sięgnąć medalowych miejsc. Skończyła z metalowymi śrubami w kręgosłupie. Na pierwsze strony gazet i czołówki serwisów informacyjnych trafiła za sprawą gry, której reguły poznawała w trakcie obserwowanych rozgrywek. Molly organizowała pokerowe wieczory dla sław i biznesmenów. Naganne moralnie, ale legalne. Przynajmniej do pewnego momentu. Po tym, jak zamieniła trasy narciarskie Kolorado na kluby Kalifornii, doszła do perfekcji w zapewnianiu milionerom dyskretnych warunków do hazardu. W nowej pracy poznała Leonardo Di Caprio, do dziś mnoży komplementy dla Bena Afflecka. Podpadł jej za to Tobey Maguire. W „Grze o wszystko” możemy się tylko domyślać, że to właśnie dawnego Spider-Mana ukryto pod pseudonimem „Gracz X” i że to jego gra Michael Cera.
Sorkin, geniusz stojący za sukcesem „The Social Network”, „Moneyball”, czy serialowych hitów w rodzaju „Prezydenckiego pokera”, potrafi tak opowiedzieć o najciekawszych wydarzeniach z życia Molly, że nie mamy wrażenia ciągłego skakania po datach. Moment wybrany przez autora „Gry o wszystko” dla ekranowego czasu teraźniejszego ma sprawiać wrażenie najistotniejszego w życiu postaci. Widzowie mają poczuć się jak świadkowie najważniejszej rozgrywki. To się Sorkinowi udaje idealnie. Zaczynamy na stoku, obserwując nastoletnią Bloom podczas jednego z ostatnich przejazdów, ale narratorką jest już Molly…
Więcej na ten temat