Dziś, kiedy politycy PiS
prezentują projekt nie tylko zachęcający
prezesów sądów, lecz wręcz
nakazujący im, aby robili niemal to samo co Milewski
– nie słychać sprzeciwu. Tymczasem po
wejściu w życie najnowszego projektu zmian w prawie
o ustroju sądów powszechnych minister
sprawiedliwości będzie mógł –
mówiąc w dużym uproszczeniu –
żądać od prezesa sądu, aby
wpłynął na sędziego prowadzącego
sprawę i np. szybciej wyznaczył termin
rozprawy. Różnica jest jedna: nie będzie tego
robić przez telefon, lecz pisemnie. Obecna władza
zresztą nieraz już demonstrowała, że
epistolarna forma sprawowania rządów jest jej
bliska. Dla polityków ma to być dowód na to,
że wszystko teraz będzie się działo
jawnie i transparentnie. Że dzięki temu będzie
można rozliczyć ministra z ewentualnych
nadużyć. Wszystko pięknie, mnie jednak nurtuje
jedno pytanie: kto miałby takiego rozliczenia
dokonać? Wyborcy przy urnach? A skąd będą
wiedzieli, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami
gabinetów prezesów sądów?
I tutaj dochodzimy do kolejnego sprytnego
pomysłu zawartego w projekcie – przepisu,
który da ministrowi sprawiedliwości niemal
zupełną swobodę przy odwoływaniu
prezesów sądów. Zawarto w nim trzy
przesłanki uprawniające szefa resortu do takiej
decyzji. Wśród nich znalazło się
„rażące i uporczywe niewywiązywanie
się z obowiązków służbowych”.
I coś mi się wydaje, że za takie naruszenie
może być uznane choćby niewykonywanie
poleceń ministra nakazującego usunięcie
wskazanych przez niego uchybień.
Przy tak niesprzyjających warunkach
– ilu znajdzie się prezesów, którzy
będą chcieli iść na wojnę z
ministrem sprawiedliwości i nie zgodzą się np.
na szybsze wyznaczenie terminu rozprawy w jakiejś
szczególnie ważnej dla rządzących
sprawie? Ilu takich, którzy to nagłośnią?
Proszę mnie źle nie zrozumieć: nie
twierdzę, że wśród prezesów
sądów nie ma ludzi o twardych
kręgosłupach; takich, którzy będą we
właściwy sposób wykonywać swoją
funkcję i okażą się odporni na polityczne
naciski. Nie twierdzę również, że obecny
– lub jakikolwiek inny – minister
rzeczywiście będzie z tego mechanizmu
korzystał w niecnych celach. Ustawodawca zamierza jednak
wkroczyć na niebezpieczną ścieżkę.
Ścieżkę prowadzącą do sytuacji, gdy
przepisy prawa, zamiast obywatelom służyć,
zaczną od nich wymagać heroizmu. Niedługo
niektórzy z prezesów być może staną
przed dylematem: albo ochrona niezależności, albo
stanowisko.
Oczywiście zaprezentowany w
środowe popołudnie projekt niesie wiele innych
niebezpieczeństw. Ale cel zdaje się być jeden:
wymiana kadry zarządzającej w sądach na
„swoich” ludzi. Projektodawcy tłumaczą,
że bez tego nie uda im się spełnić
obietnicy danej wyborcom i usprawnić sądownictwa.
Że nie ma co przeprowadzać innych zmian
dotyczących np. prawa procesowego, skoro środowisko
jest im przeciwne i z pewnością je zablokuje.
Należy więc najpierw oczyścić przedpole.
Do mnie te argumenty nie przemawiają. Po pierwsze,
zupełnie nie rozumiem, dlaczego tych zmian nie
można przeprowadzać równocześnie. Po
drugie, nie wydaje mi się, żeby obecni prezesi
sądów czy też członkowie Krajowej Rady
Sądownictwa mieli taką siłę
sprawczą, by zablokować jakikolwiek proces
legislacyjny. Po trzecie, nie sądzę, aby
jakikolwiek sędzia protestował i blokował
wejście w życie reform, które miałyby np.
ograniczyć kognicję sądów, czyli
ogół czynności procesowych sędziego
mających na celu ustalenie stanu faktycznego. A to
przecież nadmiar postępowań nie
największego kalibru stanowi obecnie podstawową
bolączkę wymiaru sprawiedliwości.
Swego czasu resort sprawiedliwości
przedstawił bardzo ciekawy pomysł na
rozwiązanie tego problemu. Przewidywał wprowadzenie
sędziów pokoju, którzy zajęliby się
rozpoznawaniem drobnych spraw. Jednak propozycja,
którą popierali niemal wszyscy, nie przybrała
formy projektu ustawy. I nic nie wskazuje na to, aby coś
się w tej kwestii miało zmienić. Czyżby
więc pomysł zablokowali sędziowie? Czy to oni
byli hamulcowymi tej zmiany? Nie. Największym oponentem
tej zmiany okazał się sam resort
sprawiedliwości. Od razu stwierdził, że nie da
się tego zrobić, bo konstytucja nie pozwala. I
kropka. Nie będzie więc sędziów pokoju,
mimo że m.in. na łamach DGP wybitni
konstytucjonaliści starali się pokazać
resortowi, iż da się tę zmianę
wprowadzić bez łamania ustawy zasadniczej.
Mnie osobiście rozczuliło to
przywiązanie resortu do najważniejszego aktu
prawnego w naszym państwie. Szkoda tylko, że w tym
przywiązaniu rządzący są niczym
chorągiewka na wietrze. I że na ogół
wieje im nie z tej strony, z której powinno.